Nigdy nie przeminie z wiatrem!

7.12.16


Miałam dziś pisać o czymś innym, o czymś bardziej związanym z grudniem i świętami, ale wczorajszy wieczór pokrzyżował mi te moje dzisiejsze plany. A cóż się takiego wydarzyło wczorajszego wieczoru, że tak bardzo chcę o tym napisać, że aż całe plany idą w odstawkę? Przede wszystkim pojawiło się wczoraj wiele emocji - długie wahanie, podjęta decyzja, a potem śmiech i łzy, przygnębienie i żal na końcu, że ten wieczór dobiegł już końca i drugiego takiego nie będzie (a przynajmniej takiego samego). A temu wszystkiemu winien jest film "Przeminęło z wiatrem", którego chyba nie muszę nikomu streszczać - jeśli ktoś jakimś cudem jeszcze nie oglądał, to z pewnością chociaż o nim słyszał. Nie na darmo nazywają ten film arcydziełem wszech czasów czy "największym osiągnięciem w historii hollywoodzkiego kina". I ja się z tym całkowicie zgadzam! Po prostu uwielbiam ten film!

Powiecie pewnie, że widzieliście go już ze 100 razy? Ja też! Ale wczoraj po raz 1-szy na dużym ekranie - i nie chodzi bynajmniej o telewizor 100-calowy ;) W kinie to jest dopiero oglądanie! I 1-szy raz oglądałam go w wersji oryginalnej, bez lektora czy napisów. Nie wiem, czy w Polsce zrobili kiedyś taki pokaz "staroci" w kinie. Tutaj w Limerick zorganizował to Millennium Theatre, a ja zrobiłam sobie taki prezent na Mikołaja - choć do samego końca wahałam się, czy iść (bo przecież widziałam już to ze 100 razy :) Ale nie żałuję. Naprawdę warto było obejrzeć to arcydzieło ten 101-szy raz, bo to całkiem inne doświadczenie niż oglądanie w domu - a zresztą sami dobrze wiecie, jak to jest w kinie - wielki ekran, głośna muzyka otaczająca nas ze wszystkich stron, wszystko większe i głośniejsze, więc i emocje są głębsze, bardziej wszystko przeżywamy, a poza tym nic nas nie rozprasza. A już szczególnie inne doświadczenie jest wtedy, gdy się ma małe dziecko w domu, które a to zapłacze podczas seansu, a to się całkiem obudzi i już po seansie, albo tak późno chodzi spać, że 4-godzinny film do rana by się oglądało. Tak więc film ten na dużym ekranie zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Naprawdę wielkie WOW! A jedna pani podczas seansu tak się głośno śmiała (bo jest tam też wiele zabawnych scen, głównie śmieszy zachowanie Scarlett), że aż się zaczęłam zastanawiać, czy przypadkiem nie jestem na planie jakiegoś sitcomu! :) A w przerwie częstowali grzanym winkiem i ciastkiem. No fajny klimacik w tym kinie!

Ale wracając do filmu, zastanawia mnie wciąż jedno - co takiego jest w tym filmie? Czemu uwielbiam tak bardzo coś, co mnie tak strasznie przygnębia? Czemu łzy za każdym razem leją się już od połowy 2-giej części, mimo że film znam na pamięć? Czy to gra aktorów tak na mnie działa? Wspaniała muzyka? A może melodramatyczna historia Scarlett i Rhetta tak mnie wzrusza? A może to sentyment z dzieciństwa do tego filmu - gdy kupiliśmy nasze 1-sze video, to był właśnie 1-szy film z wypożyczalni kaset i cała rodzinka zasiadła przed telewizorem i oglądała - pamiętam, że odbierało wtedy na czarno-biało, bo chyba coś źle podłączyliśmy i zapamiętałam scenę z początku filmu, gdy Scarlett w białej sukni biegnie po ogrodzie. 

A może to postać Scarlett tak mi imponuje? Dla niektórych to podstępna żmija, a dla innych silna kobieta, która się nie podda choćby nie wiem co. Może i jest podstępną intrygantką i egoistką, ale nie da się jej nie lubić czy chociażby nie podziwiać. I szkoda mi jej, bo naprawdę nieszczęście za nieszczęściem ją spotyka i to nie zawsze z jej winy. Szczególnie ta 2-ga połowa 2-giej części filmu jest bardzo przygnębiająca. Dlatego zawsze wyglądam jak panda po obejrzeniu tego filmu (pamiętajcie więc, by przed seansem zmyć make-up albo użyć wodoodpornego tuszu :) Na szczęście ostatnia scena jest już pełna optymizmu i nadziei, i wywołuje uśmiech na twarzy mokrej od łez. W podobnej scenie na końcu 1-szej części Scarlett także podnosi się po upadku i widzimy później, jak walczy o swoje. Więc w finałowej scenie (UWAGA! SPOILER! - dla tych, co jednak jeszcze nie oglądali), gdy mówi, że odzyska Rhetta, to wierzymy, że tak będzie. Widzimy w jej oczach nadzieję i determinację, i siłę kobiety, która wreszcie odkryła, co tak naprawdę chce (a raczej kogo chce) i która przestała wreszcie wzdychać do Ashleya (bo ileż można? :) 

Chyba właśnie ta finałowa scena działa na mnie tak magnetyzująco, że ciągle chcę wracać do tego filmu, ciągle chcę to przeżywać i płakać na nowo. Dziwna jestem jakaś ;) Ale ten finał podnosi mnie na duchu i przynosi nadzieję, bo skoro Scarlett po tylu upadkach nadal ma siłę, by walczyć, to my  - kobiety współczesne też damy radę po mniejszych czy większych upadkach podnieść się i znaleźć w sobie tą siłę i nadzieję :)

A propo końcówki filmu, wiedzieliście, że nakręcono dwie wersje zakończenia? I bynajmniej w tej 2-giej Rhett nie wraca do Scarlett i nie żyją długo i szczęśliwie, bo to byłoby za proste, za nudne. Chodzi o ostatnie słowa Rhetta do Scarlett - gdy odchodził i ona spytała, co ma teraz zrobić, on odrzekł: "Frankly, my dear, I don't give a damn", czyli "Szczerze mówiąc, moja droga, gówno mnie to obchodzi". Wówczas w Hollywood obowiązywała cenzura i słowo "a damn" nie mogło być użyte w dialogach filmowych. Więc nakręcono na wszelki wypadek 2-gą wersję, gdzie Rhett mówi: "I just don't care", czyli "Nie obchodzi mnie to". Jednak w końcu zgodzili się na użycie tego "gówna" - i całe szczęście, bo tylko tak mógł powiedzieć Rhett!

Inną ciekawostką jest to, że aktorka grająca Melanię - Olivia de Havilland - wciąż żyje i w tym roku skończyła 100 lat!

Wracając z kina do domu, wciąż miałam wilgotne oczy. No ale beksa ze mnie! Ale jestem romantyczką i po prostu kocham ten film! I gdyby kiedyś znów pojawił się w kinie, to 1-sza tam polecę, chociażbym miała sama w kinie siedzieć! Bo dla mnie ten film nigdy nie przeminie z wiatrem!

A Wy oglądaliście film? A może czytaliście książkę? Jakie wrażenia za każdym razem? Czy chociaż jedna osoba czuje tak jak ja? Czy tylko ja jestem taką emocjonalną dziwaczką? :) Jeśli nie oglądaliście, to koniecznie to zróbcie! A jeśli nie pamiętacie już, kiedy ostatnio widzieliście ten film, to może właśnie teraz jest odpowiedni moment na powtórkę? Warto raz na jakiś czas odświeżyć sobie ten piękny film i powzruszać się co nieco. Więc szykujcie chusteczki, wodoodporne tusze, uśpijcie dzieciaczki, wyłączcie telefony i delektujcie się seansem! A może kiedyś i Wam uda się zobaczyć "Przeminęło z wiatrem" na dużym ekranie. Chyba że ktoś już miał taką przyjemność jak ja :)

A kiedy pojawi się post świąteczny, który miał się pojawić dzisiaj? Najpierw muszę ochłonąć co nieco po takiej dawce emocjonalnej, więc "Pomyślę o tym jutro! Bądź co bądź, jutro też jest dzień!" :)

A na koniec mam dla Was zwiastun na zachętę :)






----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Jeśli podobał Ci się ten post, daj mi znać :) 
Będę wdzięczna za komentarz, lajka na Fejsie 
czy udostępnienie tego posta Twoim znajomym. 
Mam nadzieję, że wpadniesz do mnie jeszcze!

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

You Might Also Like

8 komentarze

  1. Ja tak mogę w kółko oglądać "Śniadanie u Tiffaniego" :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten film też lubię :) Takie starocie, ale nadal fajnie się ogląda!

      Usuń
  2. Pewnie Cię zdziwię, ale ja zawsze widziałam tylko jakieś fragmenty, migawki dosłownie - natomiast nigdy nie obejrzałam w całości. Może w te Święta będzie dobry czas, żeby to nadrobić - bo na pewno wolę "Przeminęło z wiatrem" niż po raz setny Kevina ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kevina w tym roku nie będzie! ;) "Przeminęło z wiatrem" to dobra alternatywa na święta - i też będziesz płakać, ale nie ze śmiechu :) Koniecznie obejrzyj w całości i daj potem znać, czy się podobało!

      Usuń
  3. Widzę po komentarzach że nie jestem jedyna, bo też nigdy nie widziałam tego filmu w całości, mimo że to klasyk.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To pora nadrobić :) Wiem, że te 4 godziny trochę przerażają, ale naprawdę warto! Chociaż przy dzieciach to nawet godzinny film ciężko obejrzeć :)

      Usuń
  4. a ja czytałam ksiązke...w liceum. nawet napisalam o niej w jednej z prac na zaliczenie, niestety moj przyklad zostal opisany jako "zły, bo powołuje się na jakiś tam romans"...no cóż, moja polonistka mnie ściągneła do parteru

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W młodości też widziałam tam tylko romans :) A za książkę zabieram się od dawna - może wreszcie uda mi się ją przeczytać!

      Usuń

Polub mnie na Facebooku

NAPISZ DO MNIE

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *